niedziela, 19 października 2014

II Zło jest wszędzie cz.1



Keaty obudziła się na podłodze w bibliotece. Od razu przypomniał się jej sen o pięknym chłopaku, który kazał siebie dotknąć, a potem uciekł.

Za dużo książek – pomyślała.

Wstała z ziemi i spojrzała na telefon. Pięć nieodebranych połączeń od Thomasa. Chłopak zawsze traktował ją, jakby była zrobiona z porcelany i ciągle się o nią martwił. Zeszła po schodach i wyszła z biblioteki, kierując się w stronę kuchni. Keaty, przechodząc przez próg ogromnego salonu, mogła usłyszeć głos kucharki Marty, która była młodą, dwudziestopięcioletnią kobietą. Mimo swojego młodego wieku Marta doskonale gotowała – wszyscy mieszkańcy Instytutu chwalili jej potrawy, a nawet prosili o dokładkę. Dzięki niej, nikt nie cierpiał z powodu głodu czy niestrawności. Marta była pulchną kobietą o czarnych, kręconych włosach, brązowych oczach i średnim wzroście. Zawsze, kiedy gotowała… śpiewała. Miała bardzo wyjątkową barwę głosu. Thomas kilka razy proponował jej wzięcie udziału w programie typu X-Factor czy Mam talent, jednak dziewczyna zawsze odmawiała, tłumacząc się tremą. Keaty weszła do niewielkiej kuchni, której ściany pomalowano czerwono. Przy nowoczesnych, czarnych meblach - tato Thomasa był bardzo bogaty, mógłby być właścicielem Hotelu Plaza w Nowym Jorku, jednak żył tak jak średniozamożny obywatel swojego kraju, kolekcjonując książki - stała w skupieniu Marta. Kiedy zauważyła, wchodzącą do jej królestwa poobijaną Keaty, powiedziała przerażonym głosem:
- O Boże! Keaty! Co ci się stało?!
Na początku Keaty nie wiedziała, dlaczego kucharka tak gwałtownie zareagowała na jej widok. Nic ją nie bolało, lecz nagle przypomniała sobie o spoliczkowaniu przez matkę, a jej ręka powędrowała do policzka i poczuła ból.
- Aż tak źle? - spytała z niechęcią w głosie.
- Sama zobacz. – Marta wyjęła z kieszonki fartucha małe, okrągłe lusterko i podała je Keaty. Dziewczyna spojrzała w nie i zobaczyła cały siny, prawy policzek.
- Boże, to wygląda okropnie! Masz może jakiś lód?
- Jasne. - powiedziała Marta z uśmiechem i ruszyła do spiżarni.
Właśnie to Keaty w niej lubiła. Marta zawsze wiedziała, czy ktoś chce o czymś mówić czy nie i nigdy nie naciskała.
- A tak w ogóle to, co jest na śniadanie? - zapytała po chwili Keaty, bawiąc się podkładką pod szklankę.
- Śniadanie?! Prędzej obiad!- odparła ze śmiechem Marta.
Ale... Nie, to nie możliwe... A jednak spała cały dzień. Teraz wiedziała, po co dzwonił do niej Thomas. Keaty zawsze wstawała wcześniej i go budziła. Teraz pewnie pomyślał, że sobie poszła. Szybko wyjęła telefon, żeby zadzwonić do niego, lecz w tym samym momencie drzwi się otworzyły i Thomas wszedł do środka.
- O mój Boże! Keaty... - powiedział zdenerwowany i zszokowany.
- Wiem, wyglądam okropnie... Marta zaraz zrobi mi okład – powiedziała Keaty.
Thomas posłał jej uśmiech i usiadł na krzesło naprzeciwko niej. Otworzył usta żeby coś powiedzieć, ale Keaty mu przerwała.
- Nie, nie boli.
- Nie o to chciałem zapytać! - powiedział oburzonym tonem.
- A więc, o co? - zapytała Keaty.
W tedy do kuchni weszła Marta i podała Keaty okład z lodu, a następnie wróciła do gotowania swojej potrawy.
- Zostaniesz tutaj? – spytał półszeptem, patrząc na podłogę.
- Thomas wiesz, że nie mogę. Muszę wrócić do domu...
- Co?! Żeby znowu cię uderzyła? Słuchaj rozmawiałem z tatą...
- Myślę, że to nie jest dobre miejsce na takie rozmowy. - przerwała mu rozgniewana Keaty, po czym wyszła, zostawiając zimny okład na stole.

Nie chciała, żeby ktoś wiedział o jej mace. Najchętniej nie mówiłaby o tym nawet Thomasowi, ale nie pozwalała jej na to sześcioletnia przyjaźń. Skierowała swoje kroki do ogrodu, położonego za biblioteką. W ogrodzie było pełno kwiatów, drzew i krzewów, które wyciszały odgłosy dobiegające z ulicy. W centrum ogrodu znajdowała się niewielka fontanna z podobiznami małych aniołków. We wschodniej części ogrodu znajdowała się altana, w której państwo Benson jadali niedzielnie obiady w letnie dni. W zachodniej stronie, w cieniu drzew wisiał turkusowy hamak, do którego zmierzała Keaty. Chwilę potem nastolatka położyła się na nim i zaczęła podziwiać błękitne niebo. Gdzieniegdzie mogła zobaczyć białe obłoki, które zmieniały kształt. Pamiętała, jak zawsze siedziała tutaj z Thomasem i wspólnie patrzyli na chmury. Po krótkiej obserwacji zawsze mówili, z czym im się kojarzy dany kształt.

- Lew. - powiedział krótko Thomas.
Jak zawsze wiedział, gdzie można ją znaleźć. Położył się koło niej i dodał:
– A może słoń? Nie jestem pewny.
Keaty się zaśmiała i popatrzyła na przyjaciela.
- Z której strony lew jest podobny do słonia? Nie wiem, ale... Z resztą nieważne. Keaty, nie możesz wrócić do mamy!
- Thomas! Ty nic nie rozumiesz! To jest moja mama! – krzyknęła Keaty.
- Nienawidzisz jej- stwierdził Thomas.
- Wiem, ale… Och! Nie zrozumiesz! – odpowiedziała zirytowana Keaty.
Thomas usiadł na hamaku, a ten lekko się zachwiał. Keaty oparła się na łokciach, żeby móc widzieć przyjaciela.
- Masz rację,nie zrozumiem tego! Keaty, ona wyrzuciła ciebie z domu w środku nocy! Uderzyła cię! Pomyśl, co wywinie teraz....
- Nic. - przerwała mu nieobecnym głosem. W tym momencie nie patrzyła się już na Thomasa, lecz na zieloną, świeżo skoszoną trawę.
- Nie masz pewności. Keaty, ona cię krzywdzi, a ja nie mogę na to patrzeć! - Brązowe oczy Thomasa płonęły z gniewu i troski, a on sam czuł bezradność. Nie wiedział, jak przemówić przyjaciółce do rozsądku.
Nagle Keaty zaczęła płakać. Bardzo kochała mamę. Kiedy ta nie była pijana, była najwspanialszą matką na świecie. Keaty nie mogła jej tak zostawić. Nie mogła... Zastanawiała się, dlaczego Thomas nie potrafił tego zrozumieć. Nagle chłopak przyciągnął ją do siebie i przytulił. Zdawał sobie sprawę, że to dla Keaty bardzo trudny temat, ale nie mógł pozwolić jej wrócić do domu. Thomas bał się o nią… Bał się, że pewnego dnia przyjdzie z większymi obrażeniami albo do jego domu przyjdzie policjant i powie, że Keaty nie żyje. Na samą myśl o takim zdarzeniu przechodziły go dreszcze, a serce biło szybciej. Mimo tego, że byli w tym samym wieku, zawsze traktował Keaty jak młodszą siostrę, w której potajemnie się kochał. Nigdy nie wyznał Keaty, co do niej czuje, ponieważ nie chciał popsuć ich kilkuletniej przyjaźni swoim wyznaniem. Była dla niego ważna, bardzo ważna. Nie chciał jej stracić… A na myśl, że dzieje się jej coś złego, rozpierał go potężny gniew.
- Keaty, czy wszystko w porządku? - po chwili zapytał z troską.
Jednak dziewczyna nie odpowiadała. Była wtulona w jego ramie. Jej falowane, jasnobrązowe włosy opadały na jego ramiona, a jego koszulka była mokra od jej łez. Objął ją mocniej i delikatnie zmienił pozycje. Teraz znowu leżeli, jednak Keaty była obrócona do niego bokiem i wciąż płakała. Ta cała sytuacja ją przerosła. Była rozdarta. Z jednej strony nienawidziła swoją matkę, a jednak, gdzieś w środku, kochała ją... Czuła się za nią odpowiedzialna i bała się o nią.
- Nie... Nic nie jest w porządku Thomas. - powiedziała szeptem po dłuższej chwili.
Chłopak obrócił ją w swoją stronę i powiedział stanowczo. - Dobrze. Pójdziemy tam dzisiaj. - Keaty zamrugała wytrącona ze świata myśli. Otarła oczy i szepnęła załamującym się głosem. - Jak to my? Nie mówisz serio?
- Owszem mówię - powiedział z uśmiechem.
- Jesteś niepoważny! A jak będzie tam Bill? Co się stanie Thomas, jak rzuci się na ciebie? Nie Thomas, pójdę tam sama.
Usiadła i popatrzyła na przyjaciela, czekając na jego reakcje. W głębi duszy nie chciała iść tam sama. Wiedziała, że będzie tam Bill. Wiedziała, że na pewno ją uderzy. Bardzo się tego bała, lecz o wiele bardziej martwiła się o bezpieczeństwo Thomasa. Nie chciała, żeby coś mu się stało. Nie zniosłaby tego! Bill był napakowanym 35 - latkiem, o wiele wyższym i silniejszym od Thomasa, a do tego pod wpływem alkoholu bywał bardzo agresywny. Wielokrotnie pobił jej matkę, zresztą ją też. Raz z powodu mocnego pobicia trafiła do szpitala. Wtedy Thomas kazał jej mieszkać u niego przez tydzień i tym bardziej chce tam iść!
- Bill nie będzie zadowolony, jak wrócisz. Na samą myśl, że może ci się coś stać... - rzekł Thomas.
- Nic mi się nie stanie!! Ale tobie... - zaczęła spokojnym tonem Keaty.
- Mi też nie! Choć raz pomyślałabyś o sobie! - sprzeciwił się jej gniewnym tonem i zszedł z hamaka. Keaty pokiwała tylko głową. I zrobiła to samo, co on.
- Jeśli coś ci się stanie, to nie odezwę się do ciebie przez cały miesiąc! - zmierzyła przyjaciela chłodnym wzrokiem i dodała - Albo nie, przez dwa.

Natomiast Thomas tylko się zaśmiał. Złapał ją za rękę i ruszył do biblioteki. 

****

Chciałybyśmy Was bardzo, bardzo, ale to bardzo przeprosić! :* Rozdział miał być 9 października, a jest dodany 19 października...

Lily M. przed Wami się kaja... bo to z mojego powodu rozdział jest dodany tak późno a nie Cheerful Shrew. W tym roku zaczęłam studia i moje życie niespodziewanie spłatało mi pewnego figla. Na szczęście sytuacja powoli stabilizuje się i myślę, że od przyszłego miesiąca rozdziały będą dodawane regularnie. W tym tygodniu postaram się wstawić część 2 rozdziału.

Tymczasem pozdrawiam i życzę miłego wieczoru.
Lily M. :*

Do pozdrowień dołącza się Cheerful Shrew. :D :* 

wtorek, 9 września 2014

I Zbieg okoliczności



Zajęcia się skończyły. Edi właśnie szedł w kierunku sali treningowej, gdzie czekał na niego Jeck. Sam nie wiedział i nie rozumiał, dlaczego przyjaciel uwielbia rozmawiać właśnie tam. Przecież było tyle ciekawych miejsc, jak na przykład lochy pod piwnicą czy ogród za akademią. I bardzo dobrze zdawał sobie sprawę, że nigdy nie zrozumie wyboru Jecka. Jeck był niesamowitym wojownikiem i przyjacielem. Posiadał on bardzo rzadką umiejętność, a mianowicie – potrafił wysłuchać drugiego „człowieka”, mimo to nie lubił o sobie mówić, był raczej skrytym aniołem. Cecha ta irytowała Ediego, ale ku powszechnemu zdziwieniu – szanował ją.
Edi otworzył wielkie, trzy metrowe, drewniane drzwi i wszedł do środka. Sala treningowa była ogromna. Po prawej stronie stała potężna szafka ze szkła - tak twardego i mocnego, że samemu Bogu trudno było by ją zniszczyć. Zwykły anioł nawet by jej nie zadrapał. We wnętrzu szafy znajdowała się broń biała - począwszy od sztyletów, po łuki a skończywszy na mieczach z anielskiego srebra. Natomiast po lewej stronie znajdowały się tory przeszkód i narzędzia do ćwiczeń.
Jeck i Samanta siedzieli na belce zawieszonej trzy metry nad ziemią i śmiali się z ćwiczeń Erviry. Edi nie dziwił się im, ta dziewczyna była chyba najbrzydszym aniołem w całym niebie. Miała czarne, kręcone włosy z rudymi pasemkami, mnóstwo piegów na twarzy i okropne, fioletowe brwi, które zostały jej po eksperymencie z fiołkami pszczelimi. Edi doskonale to pamiętał i biedna Annie musiała oglądać Ervirę przez miesiąc. Żeby tego było mało, Ervira nie miała fantastycznej sylwetki, nosiła niedopasowane ubrania i o zgrozo… była straszną ciamajdą! Zupełne przeciwieństwo Samanty, która była zgrabną i urodziwą blondynką o niebieskich oczach, i jedną z najlepszych wojowniczek w Akademii.
- O, Edi! Nareszcie jesteś! Gdzie ty się podziewałeś? - spytała, zeskakując z belki.
- Annie mnie zatrzymała, szuka ciebie po całej Akademii. Mówiła coś o lekarstwie i jakimś jadzie. Nie mam pojęcia, o co jej chodziło.
- Cholera! - krzyknęła i wybiegła z sali.
Kiedy Edi odwrócił głowę i spojrzał na belkę, Jecka już nie było. Stał przy szklanej szafce i przyglądał się Mieczowi Razjela, jednej z najpotężniejszej broni wszechczasów. Chłopak podszedł do przyjaciela i zaczął przyglądać się Mieczowi Razjela razem z nim.
- Kiedyś będę nim walczył. Będę zabijał demony, dopóki nie zostanie ani jeden na ziemi. - powiedział nieobecnym głosem Jeck.
- No to powodzenia… Z każdym dniem, Lucyfer wysyła ich coraz więcej na Ziemię.
- No właśnie, a nasza rada trzyma nas tu do 18 roku życia! Wiesz, o ile stworów było by mniej, gdyby pozwolili działać młodszym?
- Tak? Takim młodszym jak twoja siostra?
Jeck odwrócił głowę, a jego niebieskie oczy zabłysły. Był trochę wyższy od Edi'ego, a jego blond włosy do ramion opadały mu delikatnie na oczy.
Zapadła cisza, a mięśnie Jecka się napięły.
- Nie! Oczywiście, że nie... takich jak my Edi. Nie jesteśmy już dziećmi! Rada powinna pozwolić nam już walczyć!
- Wiem, wiem. Mówisz o tym codziennie, ale to nie możliwe! Jeck, próbowałeś już tyle razy i bez skutku… Błagam, nie myślmy o tym! Wiesz, że za dwa tygodnie jest Bal Czerwonej Gwiazdy. Obiecałem Annie, że jeden z nas pójdzie z Ervirą.
- Co?! I który z nas ma niby z nią iść?
- No wiesz, ja chciałem zaprosić Sam...
- A ja mam niby pójść z Rudzielcem?!
- Tak. Właśnie, tak.
- Na pewno nie!
- To może się założymy. Lubisz robić niebezpieczne rzeczy, jak zejdziesz na ziemie i weźmiesz jakiś dowód. Hmm... Może książkę? To ja z nią pójdę. Jak ci się nie uda, to ty ją zaprosisz, zgoda?
- Och! Zgoda. W sumie i tak mam przerąbane u Rady za ten numer z demonem. - powiedział obojętnym tonem.
Miał totalnie gdzieś, co inni o nim myślą, nie przejmował się jutrem, zawsze żył teraźniejszością. Edi podziwiał go za to. Jeck był uparty i myślał, że nigdy nie umrze, a do tego niczego się nie bał. Każda dziewczyna z Akademii prawie mdlała na jego widok. Nawet Sam była dla niego miła, co rzadko się jej zdarzało. Edi'ego to bardzo irytowało, gdyż podobała mu się Samanta i nie mógł znieść myśli, że woli Jecka niż jego. A co gorsza - Jeck nie interesował się Samantą, nie interesował się żadną dziewczyną z Akademii! Jak mówił, żadna z nich nie ma duszy… cokolwiek to znaczyło.
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka weszła Sophie. Obaj odwrócili się w jej stronę. Była czerwona ze złości, a jej brązowe oczy płonęły gniewem. Rozczochrane, brązowe włosy były mokre, jakby dopiero, co je umyła. Na sobie miała czarną, jedwabną bluzkę i niebieskie spodnie, które tak samo jak jej włosy były mokre.
- Jeck!!! Do mojego gabinetu, ale to już!!!
***
- Jesteś najgorszą córką jaką mogłam mieć!!!
Mama Keaty była pijana, jak co wieczór po imprezie ze swoimi koleżkami. Ledwo, co trzymała się na nogach i jeszcze miała pretensje do córki, że zabrała ją od Bena - takiego samego pijaka jak i ona. Keaty była do tego przyzwyczajona - takie akcje widywała codziennie - odkąd jej tato odszedł od nich. Miała wtedy zaledwie pięć lat i prawie go nie pamiętała.
Stała teraz przed matką, jej falowane, brązowe włosy opadały na ramiona, a szare oczy z uwagą obserwowały każdy ruch ust kobiety. Keaty słyszała te słowa tyle razy, że nie robiły na niej już żadnego wrażenia. Nie obchodziło ją zdanie jej matki, nienawidziła jej… Czasami miała ochotę ją zabić i zakopać bardzo, bardzo głęboko pod ziemią.
- Gdyby nie ta twoja najgorsza córka, już dawno byłabyś na ulicy! Lepiej już idź i się połóż!
Oczy matki zabłysły, a ona zrobiła się czerwona od gniewu. Nagle uderzyła Keaty w twarz z całej siły i dziewczyna upadła na podłogę, lecz z jej oczu nie popłynęła ani jedna łza.
- Ty gówniaro! Ja nigdy nic nie chciałam od ciebie! Wypierdalaj stąd! Nie będziesz mi wypominać, co dla mnie zrobiłaś! Nic od ciebie nie chcę! Najlepiej będzie, jak już tu nie wrócisz!
Keaty była zaskoczona reakcją matki, ale nie protestowała. Wstała z ziemi, poszła do swojego pokoju, spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, a potem… wyszła.
Szła ulicą Brooklynu w kierunku biblioteki, gdzie mieszkał jej przyjaciel Thomas. Już dawno powiedział jej, żeby u nich zamieszkała, jednak ona nie chciała się narzucać.
Thomas mieszkał razem z tatą - panem Bensonem. Keaty uwielbiała go! Pan Benson traktował Keaty jak własną córkę. Pamiętała, jak zabierał ją z domu i w czwórkę jeździli na kiermasze książek. Pani Benson, tak jak mąż, uwielbiała czytać, jednak Thomas nigdy za tym nie przepadał, jeździł tam dla Keaty. Nie chciał, żeby czuła się samotna. Thomas zawsze o niej myślał, traktował ją jak swoją, rodzoną siostrę. Keaty kochała przebywać w gronie rodziny Bensonów. Wszyscy się kochali i szanowali, a co najważniejsze nie uznawali alkoholu. Byli bardzo szczęśliwą rodziną, lecz do czasu. Pani Benson została potrącona na ulicy przez pijanego kierowcę. Mimo szybkiej reakcji świadków zdarzenia i akcji reanimacyjnej, kobieta zmarła. Opuściła swojego męża i osierociła swojego syna Thomasa, który… widział na własne oczy, jak ginie. Thomas miał wtedy zaledwie 13 lat. Po tym zdarzeniu nic nie było takie samo, Pan Benson zamknął się w sobie i trudno było mu żartować, jednak dalej prowadził bibliotekę. Pierwsze dwa lata były bardzo trudne dla wszystkich. Każdy kąt w domu przypominał o tej wspaniałej kobiecie, każda książka, nie ważne, gdzie leżała, przywoływała obraz, czytającej pani Benson. Jednakże, teraz było lepiej. Rana powoli się goiła…
Keaty zapukała w stare, drewniane, podwójne drzwi z mosiężną, zdobioną klamką. Na każdej połówce drzwi, na środku znajdowały się dwie dziewczęce głowy, wykonane prawdopodobnie ze stali. Nagle usłyszała, że ktoś przesuwa zamek i drzwi otworzyły się.
- Keaty? Co ty tutaj robisz o pierwszej nad ranem? - zapytał wyraźnie zaniepokojony Thomas.
Jego krótkie włosy w kolorze ciemnego blondu były potargane, a brązowe oczy zaspane. Ubrany był w czarną bokserkę i długie, luźne, białe spodnie w niebieskie owieczki.
- Moja matka znowu się napiła i wygoniła mnie z domu. Nie, no… Dzień, jak co dzień.
- Oj, biedactwo. Chodź tu... - przyciągnął ją do siebie, przytulił i pocałował w głowę. Jednak ona go od siebie odepchnęła i powiedziała spokojnym tonem.
- Nie, Thomas. Ja nie potrzebuje współczucia. Chciałam tylko zapytać, czy mogę tu przenocować. Jutro czegoś poszukam i...
- Oczywiście! - powiedział z oburzeniem. - I nie musisz niczego szukać dobrze wiesz, że możesz tu zostać, ile będziesz chciała.
- Ja nie chce się narzucać, twój tata...
- Bardzo się ucieszy, jak będziesz z nami mieszkać. - odparł z uśmiechem.
Keaty uwielbiała jak Thomas się uśmiecha. Wyglądał wtedy o wiele młodziej i przypominał jej dawnego Thomasa, tego Thomasa sprzed wypadku…
- Wchodź do środka. Zaraz przygotuje ci posłanie w pokoju gościnnym.
Keaty posłusznie wykonała polecenie i ruszyła za Thomasem.
***
- A więc panie Williams… Doskonale pan wie, że pana sytuacja nie jest najlepsza. Proszę, nie kazać mi czytać pańskich wybryków na głos. Nasza Akademia jeszcze nigdy nie miała aż takich problemów jak z panem. Po tygodniu spokoju myśleliśmy, że Pan zmądrzał. Jednak się przeliczyliśmy. Proszę, nam powiedzieć, co takiego zrobiła panu panna Doris, że oblał pan ją wodą.
Jeck siedział na twardym i bardzo niewygodnym, drewnianym krześle przed Radą, na czele której siedziała Barbara Brown. Bardzo surowa i twarda kobieta. Jeck czasami zastanawiał się, ile ma lat i czy w ogóle pamięta swoje zachowanie, kiedy była młodą dziewczyną.
Miała krótkie, białe włosy i ciemnofioletowe oczy, które hipnotyzowały. Patrzyła się nimi na niego w taki sposób, jakby chciała go zniszczyć.
- Przecież już Państwu mówiłem, że to nie ja oblałem panią dyrektor wodą! – powiedział zirytowany.
- W takim razie, kto mógłby to zrobić?
- Nie mam pojęcia, ale na pewno nie zrobiłem tego ja.
Oczy Barbary zapłonęły, a chude ręce zacisnęły się w pięści.
- Może zachowa się pan szlachetnie i przynajmniej przyzna się pan do winy! Rada ma już ciebie dość, Jecku Williams! I gdyby nie to, że jesteś naprawdę bardzo dobrym wojownikiem, już dawno by ciebie tutaj nie było!
- Pani Brown, bardzo chętnie przyznałbym się do winy, gdybym to zrobił ja. Jednak nie mogę tego zrobić, bo jakby pani nie zauważyła, nie mogłem tego zrobić. No chyba, że poprosiłbym o to swojego klona, którego trzymam w szafie. Choć wątpię, żeby się zgodził...
- Jeck! Wystarczy! Panno Brown, on ma rację. Nie mamy dowodów, że akurat on mi to zrobił. Myślę, że powinniśmy go wypuścić i przesłuchać też innych. - powiedziała Sophie w obronie Jecka. Tak naprawdę, bardzo lubiła tego chłopaka, ponieważ znała jego historię, bardzo smutną historię. Jednak… nie rozumiała, dlaczego zawsze pakuje się w kłopoty.
- Barbaro, panna Doris ma rację. Nie mamy dowodów na to, że zrobił to pan Williams. Po za tym, chłopak ma potwierdzone alibi.
- Bernardzie, ja o tym wiem. Jednakże alibi potwierdzają jego przyjaciele. Nie mamy pewności, że nie kłamią na korzyść przyjaciela. Powinniśmy...
- Przesłuchać ich?! Chcecie jeszcze wciągnąć w to moich przyjaciół?! Czy pani siebie słyszy?! Niby, po co mieli by kłamać?! Ile razy, jak zrobiłem coś złego, to oni mnie bronili? - Nastąpiła chwila ciszy. Pani Brown zaniemówiła, a Jeck ciągnął dalej. - Właśnie. Ani razu! Musicie pogodzić się z tym, że to nie ja, oblałem panią dyrektor wodą!
- Przyznaję rację temu chłopakowi. - odezwał się Benjamin Smith, prawa ręka Barbary. - Mówi z sensem. Może tym razem, to nie on wywinął numeru pani Doris. Powinniśmy...
Nagle drzwi pokoju otworzyły się z hukiem, a do środka wbiegł zdyszany Alex - młody, umięśniony nauczyciel walki. Miał mokre od potu krótkie, czarne włosy i błyszczące zielone oczy. Miał na sobie czarną koszule w kratę mokrą od krwi.
- Sophie! Chodź szybko! Ten idiota, Mike umiera!
- Matko boska, co się stało?! - spytała zaniepokojona Sophie.
- Nie mam pojęcia. Wrócił z ziemi w takim stanie. Mamrocze coś, że ktoś zginął i że wielki demon ich gonił. Chodź, nie chce dopuścić do siebie Ani. Za chwile się wykrwawi…
Sophie pobladła i szybko zerwała się z fotela. Wybiegła z pokoju, a cała Rada za nią. W pokoju został tylko Jeck i pani Brown.
- Nie idzie pani z nimi? - spytał bardzo zaskoczony.
- Nie, oczywiście, że nie. Ktoś musi z tobą zostać. - zaśmiała się krótko i dodała – Myślałeś, że tak łatwo ominie cię kara?
- Nie. Oczywiście, że nie. Ja wiem, że nie ominie mnie ta kara, bo jestem niewinny!- odparł, naśladując jej ton.
- Och! Proszę cię! Może przekonałeś rade, ale mnie nie przekonasz! – prychnęła – Poza tym…
- Barbaro!
Kobieta odwróciła głowę i zobaczyła Agathę - smukłą, wysoką, czarnowłosą kobietę, należącą do Rady. Jej twarz płonęła z gniewu, a czerwone oczy pociemniały tak, że teraz miały kolor bordowy.
- Ustaliliśmy, że Jeck jest niewinny - to po pierwsze, a po drugie - jesteś aniołem, który uzdrawia. Na Boga! Dlaczego z nimi nie pobiegłaś?!
- Po pierwsze - nie my! Tylko ty, Sophie i Benjamin - a po drugie - przecież jest tam Ani! Nie widziałam...
- Och te twoje wymówki! Wszyscy z Rady wiedzą, że nie lubisz Jecka.
Pani Brown się zarumieniła, a potem wstała ze swojego miejsca. Okazała się o wiele wyższa, niż wydawało się Jeckowi. Na sobie miała zieloną suknie, która wyglądała jak z czasów średniowiecza. I ani trochę, nie współgrała z jej karnacją.
Kobieta westchnęła ciężko i zwróciła się do Jecka.
- Panie Williams jest pan uniewinniony. Proszę, opuścić ten przepiękny gabinet i zostawić mnie samą z panią Agathą.
Jeck był jednocześnie w szoku i pod wrażeniem, że Agatha stanęła po jego stronie.
Szybko wyszedł z pokoju i zaczął iść w kierunku windy. Windy, która prowadziła do świata ludzi. Wiedział, że dopóki jest afera z Mikem, może bez przeszkód wyśliznąć się z nieba i zejść na Ziemię. Zresztą to nie był jego pierwszy raz, a biedny Edi o tym nie wiedział. Do tego przyjaciel wybrał miejsce najczęściej odwiedzane przez Jecka na ziemi. Bibliotekę. Uwielbiał tam przebywać. Mógł czytać książki pisane w normalnym języku, nie w łacinie czy grece. Lecz miał pewien problem, Ervira nie zdążyła zrobić płynu widzialności, dzięki któremu anioły były widoczne dla śmiertelników. Nie miał bladego pojęcia, jak wziąć książkę, żeby nikt nie zauważył. W bibliotece zawsze było kilku ludzi, którzy czytali albo chodzili między regałami. Jak niby, wytłumaczyliby sobie latającą książkę?
Przed windą stali strażnicy - Roy i Dany. Byli młodzi mieli zaledwie 26 lat - rok temu osiągnęli pełnoletności. Jeck nie mógł pojąć, jak można się tak marnować. On pewnie już dawno byłby na ziemi i gonił jakiegoś demona.
Podszedł do nich i już miał przyłożyć swój zegarek do czytnika, kiedy nagle Roy złapał go za rękę.
- Jeck, dzisiaj nie możemy cię wypuścić na Ziemię. - powiedział spokojnym głosem.
Był wysoki i bardzo przystojny pomimo tego, że był rudy. Miał oczy koloru mocnej zieleni i pełne usta, a jego biały strój idealnie pasował do ciemnej karnacji. Natomiast Dany był jego przeciwieństwem - niski, z bladymi zielonymi oczami i potarganymi, rudymi włosami. Nie był choć trochę przystojny.
- Dlaczego? - spytał zaskoczony Roy zawsze pozwalał mu schodzić na ziemie, bo sam robił to w jego wieku.
- Słyszałeś o Mike’u, prawda? Został poszarpany przez te demony. Dzisiaj, Lucyfer wysłał ich wyjątkowo dużo...
- To, że Mike dał się załatwić, nie znaczy, że ja popełnię ten sam błąd. Po za tym, idę tam dosłownie na pięć minut, więc jakbyś mógł, to weź tą rękę i daj mi przejść.
- Nie, nie zrozumiałeś. Ja nie zamierzam ci pozwolić tam pójść.
- Nie, to ty nie zrozumiałeś tego, że mam gdzieś, czy mi pozwolisz czy nie! Ja i tak tam pójdę! Jak nie tą windą to inną drogą!
Oczy Roy'a zabłysły i mocniej ścisnął ramię Jecka tak, że przeszył go ból. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale przerwał mu Dany.
- Roy, pozwól mu. Widziałeś go na treningach. Jest świetny i jestem pewien, że nie pozwoli się skrzywdzić demonom.
Roy posłał mu ostrzegawcze i pełne gniewu spojrzenie. Nie mógł uwierzyć, że przyjaciel nie jest po jego stronie.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że jak mu się coś stanie, to my za to odpowiemy?
- Tak. - powiedział z uśmiechem i wyciągnął mały sztylet z kieszeni. – Jeck, trzymaj to. To tak na wszelki wypadek. Kiedy naciśniesz na ten guzik, sztylet zamieni się w miecz. - podał mu broń i zwrócił do Roy'a - Możesz już go puścić.
Roy zmierzył kolegę wzrokiem i zabrał rękę z Jecka. Po czym, wrócił na swoje miejsce i stanął na baczność. Zachowywał się, jakby nikogo tu nie było.
Jeck zadowolony przycisnął zegarek do skanera. Nagle ogromne szklane drzwi otworzyły się, a kiedy chłopak wszedł do środka, zamknęły. Z ogromną prędkością zjechał windą na dół. Lekko oszołomiony, wyszedł z niej i zeskoczył z 20 metrowego budynku. Spadał bardzo szybko, lecz nagle zwolnił. Lekko wylądował na nogach i zaczął iść pustą ulicą Brooklynu.
***
Była chyba 2 w nocy, bo panowała ciemność i zupełna cisza. Stanął przed drzwiami największej biblioteki w mieście i przez nie przeszedł.
Jeden z plusów bycia niewidzialnym. - pomyślał.
Wszedł po schodach i znalazł się w bibliotece. Była ona ogromna, kilku piętrowa. Wszędzie były książki. Niektóre bardzo stare, nawet z roku 1850… Najnowsze zostały wydane w 2014 roku. Jeck pamiętał, że pierwszy raz odwiedził ją w wieku 10 lat. Ervira była bardzo zdolna. Od najmłodszych lat potrafiła wyprodukować eliksir widzialności. Jeck przyjaźnił się z nią, zanim poznał Samantę a potem Ediego, ale już prawie o tym nie pamiętał.
Na środku pseudo parteru biblioteki stała kanapa, stolik, dwa fotele, a przy ścianach znajdowały się stoły i krzesła. Na wprost wejścia były ogromne, drewniane schody z mocnymi poręczami, a pierwsze i drugie piętro było całe wypełnione książkami.
Jeck poczuł – swój ulubiony zapach - zapach starych książek i kurzu. Zawsze kochał czytać, choć nie wyglądał na takiego, który spędza swój wolny czas na czytaniu książek i starych woluminów. Ruszył w kierunku schodów, którymi wszedł na górę i zobaczył pewną postać. Zbliżył się do niej i ujrzał śpiącą dziewczynę z książką w ręku. Jeck pomyślał, że jest ładna. Dziewczyna miała falowane włosy i wyraziste rysy twarzy. Wiedział, że go nie zobaczy i nie poczuje. Z czystej ciekawości podniósł książkę, którą czytała przed zaśnięciem. The Dirty Streets of Heaven” przeczytał w myślach.
- Jaki ciekawy zbieg okoliczności – powiedział szeptem. Dziewczyna nagle otworzyła oczy i z przerażeniem powiedziała. - Kim ty jesteś? I na Boga skąd się tu wziąłeś?!
Jeck znieruchomiał. Książka, którą trzymał z wrażenia wypadła mu z rąk. Nic nie rozumiał. Przecież był niewidzialny, żaden człowiek nie mógł go zobaczyć. A ta dziewczyna... W pierwszej chwili pomyślał, że jest demonem… Jednak była zbyt przerażona, żeby nim być.
Zmarszczył brwi i powiedział spokojnym głosem.
- Ty mnie widzisz?
Dziewczyna usiadła i parsknęła śmiechem.
- Oczywiście, że cię widzę! Niby, dlaczego miałabym cię nie widzieć?
Jeck zignorował jej pytanie, był w wielkim szoku. Jeszcze nigdy nie widział człowieka, który widzi Anioły.
Wyciągnął do niej rękę i odparł poważnym, lekko zakłopotanym tonem.
- Dotknij mojej ręki.
Dziewczyna posłusznie wykonała polecenie, chociaż nie do końca wiedziała, po co. Jej zgrabne, delikatne dłonie dotknęły ręki Jecka. Chłopak pospiesznie zabrał ją w taki sposób, jakby go poparzyła.
- To niemożliwe - wyszeptał.
- Co jest nie możliwe? - Spytała zdezorientowana. Spodziewała się czegoś typu ‘Padnij!’ i nawet nie próbuj piszczeć. A zamiast tego usłyszała dotknij mojej ręki.
- Nic. Musze już iść.
I wybiegł z biblioteki. Przez całą drogę do nieba powtarzał sobie w głowie ‘TO NIE MOŻLIWE, TO NIE MOŻLIWE!’, ale jednak się stało. Ta dziewczyna go widziała… Mogła go dotknąć! Nic z tego nie rozumiał… Człowiek nie ma prawa zobaczyć anioła! Nie miał prawa go dotknąć!
Wyszedł z windy i biegiem ruszył do pokoju Edi'ego. W niebie była dopiero 20. Tutaj czas płynął wolniej niż na ziemi.
Wpadł do pokoju i z hukiem zamknął drzwi.
- Coś się stało? Wyglądasz, jakby ktoś umarł.
- Byłem na ziemi... - Mówił nieobecnym tonem, patrząc na łóżko, na którym siedział Edi w luźnych spodniach i przepoconej koszulce. Pewnie trenował z Sam. – pomyślał.
- Przegrałem zakład?
- Co? Nie! Spotkałem dziewczynę...
- Zakochałeś się? Jeck to...
- Nie! Ta dziewczyna mnie widziała!
Edi zesztywniał i usiadł prosto. Pobladł na twarzy, a kąciki ust opadły na dół.
- Jak to? Przecież Ludzie..
- Nie widzą Aniołów! Właśnie, nie widzą, nie dotykają, nie czują… A ona to wszystko mogła zrobić!
Jeck usiadł na czarny fotel w rogu pokoju. Oparł głowę o tylnie oparcie i zamknął oczy.
- Może była demonem?
- Nie... Nie mogła nim być. Była taka ludzka… Po za tym czułbym, jakby nim była.
Edi złapał się za głowę, wymamrotał coś pod nosem i powiedział pół szeptem.
- Powinniśmy powiedzieć Stephanie...
- Co?! Dlaczego jej?
Jeck nie mógł uwierzyć, że Edi to zaproponował. Dobrze wiedział jak dyrektorka go nienawidzi.
- Bo jest dyrektorką? – spytał ironicznie Edi
- No i co z tego?! Jak jej powiem, to pewnie wezwie Radę, która od dawna chce mnie stąd wyrzucić.
- Jeck musimy jej powiedzieć. Może… Powiem, że to ja zszedłem na ziemie...
- Co?! Nie! Roy'a mogą za to wyrzucić.
- To… powiemy Gery'emu.
W tym momencie drzwi pokoju się otworzyły, a do środka wszedł Gery. Wysoki mężczyzna, o białych włosach i żółtych oczach. Mimo pozornego wyglądu 25 latka, naprawdę miał 1200 lat. Był bardzo doświadczonym oraz dojrzałym aniołem. Mimo wieku, nadal pamiętał swoje dzieciństwo i zawsze trzymał stronę uczniów. Uważał, że ludzie z Rady i Anioły z jego wieku to zgredy, które nie potrafią się bawić.
- Co mi powiecie?
Edi zesztywniał, a Jeck otworzył oczy i usiadł prosto na łóżku.
- Nic. Dopóki nie przysięgniesz, że nie powiesz Sophie. - powiedział spokojnym tonem Edi.
- Przysięgam. A więc co się stało?
- Byłem na ziemi... Spotkałem tam dziewczynę... – powiedział Jeck.
- Zakochałeś się w człowieku? - W głosie Gery'ego zabrzmiało niedowierzanie. Dobrze znał Jecka i wiedział, że chłopak nie zakocha się od tak, po prostu. Właściwie miał wątpliwości, czy w ogóle Jeck potrafi kochać, ponieważ zawsze odtrącał od siebie dziewczyny i zresztą… chłopców też.
- Boże nie! Ta dziewczyna mnie widziała...
Gery usiadł na krzesło, które stało na przeciwko Jecka. Już miał coś powiedzieć, kiedy przerwał mu Jeck.
- Nie. Nie jest demonem. - powiedział zirytowany. Ciągle te same propozycje. Miał wrażenie, że nikt mu nie może pomóc.
- To jak... - Gery nie wiedział, co powiedzieć. Nic z tego nie rozumiał.
- Nie mam pojęcia Gery.
- Może… Przyprowadź ją tu.
- Co? Przecież...
- Jeck nie dowiemy się, o co tu chodzi, jeżeli jej nie sprowadzisz. - odparł twardo Gery. - Za 2 godziny, chcę was widzieć w moim pokoju.
Po tych słowach, wstał i wyszedł, zostawiając ich samych.


 ***


 Serdecznie zapraszamy Was do czytania naszego debiutanckiego opowiadania, inspirowanego "Darami Anioła" i "Diabelskimi maszynami" Cassandry Clare. Mamy nadzieję, że Wam się podoba, a jeśli nie - to nie obrazimy się. Przyjmiemy każdą miłą pochwałę, dobrą radę jak i konstruktywną krytykę. Rozdziały będziemy dodawały 9 dnia każdego miesiąca. W razie jakichkolwiek zmian będziemy Was informować na bieżąco. A tymczasem pozdrawiamy i życzymy miłego wieczoru! :)